„O tym, co ukryte za pasmem Czantorii”
Góra ta ze swym pasmem od niepamiętnych czasów stanowi zachodnią granicę gminy Ustroń – jednej z rozciągających się na obie strony doliny Wisły, tej najważniejszej z polskich rzek. W pewnym momencie, w roku 1920, w również zdrojowym miasteczku Spa, skąd do Brukseli jest jakieś 100 km, dyplomaci ze zwycięskiej koalicji w niedawno zakończonej Wielkiej Wojnie zdecydowali, że Czantoria ze swym pasmem nadaje się idealnie na granicę państwową między spierającymi się o Śląsk Cieszyński Polską i Czechosłowacją. Lecz po drugiej stronie pasma znajduje się dolina rzeki Olzy. Tę zaś od zachodu obejmuje pasmo z inną świętą górą Beskidu – Godulą – i to dopiero tamto pasmo stanowiło wyraźną linię dzielącą tutejsze pogranicze na tereny etnicznie i językowo polskie i czeskie.
Dalej na północ granica państwowa została przeciągnięta w większości na Olzie, tak że przecięła Cieszyn. Wzdłuż tej granicy ciągnie się pas długi mniej więcej jak Olza, czyli ok. 50 km, i o szerokości ok. 12 km, na którym wtedy mieszkało ok. 130 tys. Polaków i stanowiło tam wtedy większość. Ten niby region, który przybrał nazwę Zaolzie, budzi od czasu do czasu nasze zainteresowanie i podziw, właśnie z tego powodu, że żyjący tam Polacy nie przestają podkreślać, że istnieją.
Przede wszystkim strzegą jak oka w głowie swego szkolnictwa, choćby tak jak dziś trwało pod szyldem „szkół z polskim językiem nauczania”. W Cieszyńskiem miejscowi już od bez mała dwóch stuleci nie są analfabetami, co wprawdzie zawdzięczają Austrii, ale co też stało się dla nich drogą oporu. Toteż Macierz Szkolna w Czechosłowacji była w międzywojniu najważniejszą i najbardziej przez nich ukochaną organizacją – miała też własne podstawy materialne, tak że była w stanie rozbudowywać własne szkolnictwo. Ważną cechą tutejszych Polaków jest instynktowna dążność do samoorganizacji, czyli wysoki stopień uspołecznienia. Tę właściwość Jarosław jot-Drużycki dostrzegł już wkraczając na teren polskiej części Śląska Cieszyńskiego. Tu jest jakaś inna, śląska Polska, ale jednak Polska, a Zaolzianie cechę tę na swym uprzemysłowionym skrawku ziemi posiedli w jeszcze wyższym stopniu.
Przed wojną istniały tam jeszcze dziesiątki innych organizacji – sportowe, charytatywne, młodzieżowe itd. Kasy zapomogowo –pożyczkowe, spółdzielnie, związki wyznaniowe, nawet partie polityczne, wysyłające posłów do parlamentu czechosłowackiego. Po wojennej zawierusze była dążność do całkowitego uniemożliwienia ich powrotu, co spotkało przede wszystkim Macierz Szkolną. Trzeba było aż układu między państwami, żeby Zaolzianie otrzymali zezwolenie na trzy nowe organizacje, z których z czasem pozostawiono tylko jedną, dającą się kontrolować. Polski Związek Kulturalno-Oświatowy ma w swej nazwie wyraźnie określone pole działalności, do którego miał się ograniczyć. Było to spore ograniczenie, zważywszy jakiej ideologii było podporządkowane i jak szczelnie służyła granica państwowa z Polską.
Pomimo to z czasem udało się PZKO jakoś „oswoić” i powoli rozszerzać jego pole działania o potrzebne kierunki i sekcje. Jedno z możliwych i najbardziej celowych było zajęcie się kulturą ludową – zrozumiałe, że jeśli się jej nie przedstawi jako swoją, inni jako swoją zajmą ją i przedstawią Stąd rozwój własnych ludowych zespołów tanecznych , rzeźby, koronkarstwa itd. i wyrośnięcie Święta Góralskiego w Jabłonkowie na najważniejszą doroczną imprezę Zaolzian. Udało się też stworzyć w ramach PZKO Sekcję Folklorystyczną, której niemal profesjonalna praca około dokumentowania kultury ludowej bliska jest ochronie tożsamości narodowej. Do jej założenia trzeba było zresztą aż dwudziestu lat od wojny i udział w niej wzięły najlepsze siły Związku. Mimo wszystko przez czterdzieści lat powstało sporo dzieł sztuki: płótna,rzeźby, utwory muzyczne itd. a to dzięki wytworzeniu się sprzyjającego środowiska, organizującego np. plenery malarskie, fotograficzne, kursy reżyserii. Powstawały chóry, zespoły muzyczne.
Szczególnym osiągnięciem było utworzenie profesjonalnego teatru, Sceny Polskiej, początkowo z najlepszych sił z teatrów amatorskich. Zespół wspiera się nawzajem z Czeską Sceną, oba jednak działają już 65 lat w małym mieście, jakim jest Czeski Cieszyn. Powiada się, że jest to jedyny zawodowy polski teatr poza granicami Polski.
Wyszło niemało dobrej literatury, takiej jak Ondrusza czy Wawrosza. Z periodyków cały czas wychodzi co drugi dzień „Głos Ludu” – co prawda przez większość czasu było to pismo partyjne – pisemka dla dzieci, wreszcie głównie miesięcznik „Zwrot” (od r. 1949). A także kalendarze. Niestety za duży miała w nich udział cenzura, by jeszcze dziś ten dorobek przyciągał czytelników.
Przełom 1989 roku, czyli zwrot tak w Czechosłowacji, jak w Polsce do demokracji i pluralizmu, przyniósł i przynosi na Zaolziu liczne i szybkie zmiany, jakkolwiek wszystkie wymienione instytucje pozostały na miejscu. Młodzi działacze początkowo ulegli złudzeniu, iż PZKO jako organizacja obciążona długoletnim serwilizmem wobec reżimu komunistycznego powinno zostać zniesione, i założyli Radę Polaków – niebawem przekształconą w Kongres Polaków. Projekt napotkał na opór społeczności a PZKO zdążyło się zreformować, chociaż i Kongres się umocnił i stał się podmiotem, reprezentującym oficjalnie niemal wszystkie zaolziańskie stowarzyszenia, wśród nich PZKO, odrodzoną Macierz Szkolną, tym razem zrzeszającą głównie rodziców dzieci aktualnie uczęszczających do szkół, inne organizacje nawiązujące do dawnych, a także zupełnie nowe. Zaolzianie zresztą z reguły są członkami kilku organizacji jednocześnie.
Od 25 lat Zaolzianie, jeśli potrafią, mogą znów być przedsiębiorcami, nawet kapitalistami. Teoretycznie są wolnymi obywatelami, mogą więc robić co chcą, jeśli mają pieniądze lub sponsorów. Działalność artystyczna czy np. wydawnicza jest zatem niemała, choć wyraźnie spadł w niej udział zwykłych ochotników w porównaniu z poprzednią epoką. Łatwiej wyraża się opinie. Szczególnie na ostre światło wychodzi fakt, że w ciągu dobiegających już wkrótce 100 lat od Spa Zaolzianie stali się mniejszością na własnej ziemi. Jest ich około 40 tys. (razem z ok. 10 tys. obywateli, którzy skorzystali z możliwości niedeklarowania narodowości w ostatnim spisie ludności) przy ogromnej przewadze ludności napływowej lub wynarodowionej. Można jednak skonstatować pewien wzrost szacunku tej większości do tej mniejszości. Widać to po np. dwujęzycznych napisach, do czego wystarcza spełnić 10 procent obecności obywateli polskiej narodowości, która tego zażąda. Dzisiejsi Zaolzianie są ludźmi pogodzonymi z państwem, którego są obywatelami, i chyba liczą na to, że w końcu wytworzy się jakaś europejska mentalność.
W związku z tym można wspomnieć o szczególnej sytuacji językowej. Oprócz języka czeskiego, który znają wszyscy, jest polski, i tacy, którzy wyraźnie o niego dbają, i jest walka o czystość gwary. Gwara (a nawet gwary) miejscowa a polska, także jest wyróżnikiem tożsamości. I jest także gwara naszpikowana czechizmami, wielkoprzemysłowym żargonem, którym mówi większość, w tym miejscowych Czechów, nie licząc napływowych Słowaków. Nawet mieszkaniec polskiej strony Śląska nie bardzo się w tym orientuje.
Nie da się opisać do końca tego wszystkiego co za Czantorią. Niedawno w Ustroniu, w Muzeum Marii Skalickiej, opowiedział o tym ze swojego punktu widzenia – tak jak widzi okiem etnologa- Jarosław jot-Drużycki z Warszawy, jak powiada, zakochany w Zaolziu – w prelekcji wygłoszonej wspólnie z Beatą (indi) Tyrną 27. lutego. Wcześniej napisał posłowie do „Czarnej Julki” Gustawa Morcinka. Pokazał w nim, jak powstaje mit, jak zapadła z powodu szkód górniczych, prawie całkowicie unicestwiona dawna Karwina, może być uznana za swego rodzaju obraz Zaolzia. Nawiązał do tej myśli w książeczce „Hospicjum Zaolzie”, w której m.in. wyraził opinię, że zapewne jest świadkiem szczególnego przykładu umierającej z godnością narodowości. W innych natomiast pismach Drużycki zastanawia się – nie on pierwszy, ale ciekawie – czy mamy do czynienia z narodzinami jakiegoś nowego „kulturowego subregionu”. Niezależnie od tego, wspólnie z Beatą Tyrną zaprojektował wystawę „Zaolzie. Fenomen aktywności”, która wystawiana jest w bibliotekach na Śląsku.
© Jerzy Branny
Przemysław Branny: Zaolzie będzie dla mnie zawsze tym magicznym miejscem, które wymyka się wszelkim kategoriom
gazetacodzienna.pl 18 luty 2011, MICHAEL MORYS-TWAROWSKI Kiedy okazało się, że nie może pojechać na studia do Polski, został górnikiem. – Poszedłem pracować na zasadzie protestu, może młodzieńczego buntu, a poza tym tam dobrze płacili – mówi Przemysław Branny, urodzony w Czeskim Cieszynie aktor krakowskiego Teatru Bagatela. Podobno od przyszłego roku szkolnego w Gimnazjum Polskim w Czeskim Cieszynie ma być o jedną klasę mniej. Czy ta informacja pana smuci? A przewiduje pan, że mniejszość polska na Zaolziu będzie jeszcze się bardziej kurczyć, kurczyć, aż zniknie za sto lat? Po maturze chciał pan zdawać do polskiej szkoły w Łodzi, później wyszło, że to będzie Kraków. Jednak okazało się, że nie mógł Pan podjąć studiów w Polsce i zaczął Pan pracować jako górnik. Czy to było tak, że pan postanowił: albo ukończę polską szkołę teatralną, albo w ogóle? Scena Polska w Czeskim Cieszynie uchodzi nie tylko za ośrodek kultury, ale także za swoisty bastion polskości. Czy to było odczuwalne, zwłaszcza w porównaniu z krakowskimi teatrami, które spełniają rolę, powiedzmy, czysto kulturalną? Już trzy, cztery lata po przyjeździe do Krakowa zaczął pan zdobywać pierwsze nagrody. I może takie banalne pytanie: którą nagrodę uważa pan za swój największy sukces? A czuje się pan w tym momencie spełniony artystycznie? Czy jest pan zadowolony z miejsca w życiu zawodowym, w którym się znajduje? To ciekawe, bo filmpolski.pl pisze po prostu, że płytę nagrano i można wnioskować, że trafiła do normalnego obiegu. Jeśli chodzi o dorobek teatralny i piosenkarski, mówiąc kolokwialnie, idzie pan „łeb w łeb”. A jak to jest z filmem? Zaczął pan świetnie od roli w „Śmierć jak kromka chleba” Kazimierz Kutza, a później pojawia się „Yyyrekkkk, kosmiczna nominacja” Jerzego Gruzy, film dość powszechnie uchodzący za nieudany. To jest tak, że nie znajduje już pan czasu na film, czy po prostu mało ciekawego dzieje się w naszej kinematografii? To jest nieco dziwne, bo jest [an rozpoznawany, ma pan swoją publikę, sądząc po wpisach na różnych portalach, chyba najkulturalniejszą w całym polskim internecie. Pisze się o panu jako o krakowianinie z wyboru, znajduje się pan w „”Poczcie aktorów krakowskich”.”. A czego panu brakuje w Małopolsce, gdzie mieszka od ponad 20 lat, w porównaniu z Zaolziem? A gdyby pan miał jeszcze raz wybór to byłby jeszcze raz Kraków, a nie powiedzmy Praga?
|